Przed wami opowiadanie naszej czytelniczki – Basi z Torunia.
Nie przepadam za kotami. One też przede mną uciekają.
Ten jednak szedł za mną do samej szkoły, mruczał przyjaźnie i miauczał.
– Przecież nie mogę go przygarnąć… – pomyślałam, ale zaraz zaczęłam się zastanawiać, dlaczego właściwie nie. Tata i mama w dzieciństwie mieli przecież koty. Marcin też marzył o jakimś mruczku. Dotąd tylko ja byłam przeciwna…
Zamyślona wróciłam do domu z kotkiem i Luną przy nodze. Gdy weszłam przez furtkę, przywitała mnie mama.
– A to kto? – spojrzała na kiciusia.
– Szedł za mną całą drogę. Tak sobie myślę… Mamusiu, czy on mógłby u nas przenocować?
Mama uśmiechnęła się.
– W zasadzie… Wystarczy dla niego miejsca.
Zgodziła się!
Od tego dnia minęło kilka tygodni.
Kotka zabraliśmy do weterynarza. Okazało się, że to młody samiec. Po dłuższej naradzie nazwaliśmy go Lucky. Teraz jest już wielkości dorosłego kota i świetnie dogaduje się z Luną. Nabrał nawet od niej nawyków! Na spacerze idzie przy nodze, prycha na wiewiórki i nawet aportuje! Ale to wciąż jeszcze nic w porównaniu z tym, co Lucky zrobił ostatnio…
Pewnego słonecznego popołudnia, jak zawsze, bawiłam się przed domem ze zwierzakami.
Rodzice byli w pracy, a Marcin na angielskim.
Nagle pod naszym płotem zatrzymał się rower. Potem jeszcze dwa. Spojrzałam na właścicieli i oniemiałam. Przede mną stali Bartek i dwaj nieznani mi chłopcy, ze dwa razy więksi ode mnie.
– Bartek, to jest ta smarkula, przez którą ci się dostało od nauczycielki? – zapytał jeden z nich, podciągając znacząco rękawy.
– Tak – Bartek uśmiechnął się przebiegle. – Pomożecie mi, prawda?
– Ma się rozumieć – odpowiedział ten drugi i kopnął furtkę tak, że się otworzyła. Po chwili obaj byli na naszym podwórku.
– No mała, teraz pożałujesz! – krzyknęli i ruszyli w moją stronę.
– Luna, na pomoc! – zawołałam, ale Bartek i jego koledzy, widząc biegnącego mi na pomoc szczeniaka, roześmieli się tylko szyderczo.
– Poszła! – krzyknął jeden z nich i kopnął Lunę.
– Już po mnie – pomyślałam, gdy zza drzewa wyskoczył wściekły Lucky. Tak, Lucky! Skoczył na chłopaków, zaczął ich drapać, głośno prychając i miauczeć. Przerażone dryblasy broniły się, ale w końcu dali za wygraną. Pobiegli do furtki i wtedy właśnie wpadli na rodziców i Marcina.
Końca historii łatwo się domyślić.
Rodzice oddali chłopaków w ręce policjantów, którzy już wiedzieli, co z nimi zrobić. Jak dobrze, że ani mi, ani Lunie, ani Luckiemu nic się nie stało.
Zakończę więc bajkowo: wszyscy żyli długo i szczęśliwie. A z Luckiego wyrósł świetny kot obronny!